Gdybym najpierw przeczytał opis z okładki, prawdopodobnie nie kupiłbym tej książki. Na szczęście rzut oka na tytuł i autora wystarczył, bym uznał, że Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda to kolejna pozycja o szeroko rozumianych kontaktach polsko-niemieckich.
Czy się pomyliłem? I tak, i nie. Podobnie tylko po części adekwatnym jest stwierdzenie z okładki, że książka Nowaka to „opowieść o obliczu PRL, jakiego nie znamy i znać nie chcemy”. Faktycznie, Niemiec to reportaż mówiący wiele o Polskiej Republice Ludowej, a mniej, ku mojemu początkowemu rozczarowaniu, o naszych zachodnich sąsiadach. Nie zgadzam się jednak z dramatyzującym przypuszczeniem, że nie chcielibyśmy znać takiego oblicza PRL.
Szczucie PRL-em
Gdybym najpierw przeczytał opis, nie sięgnąłbym po Niemca, bo żywię niechęć do utworów o tym zjawisku ukrywającym się za trzema spółgłoskami. Nie, nie wynika to z mojej ignorancji. Doskonale zdaję sobie sprawę, w jak fundamentalny sposób okres 1944-1989 wpłynął na współczesną kondycję państwowości i narodowości Polaków. Ale dominujące sferę publiczną formy narracji o PRL-u sprawiały, że czułem się nimi jakby zaszczuwany.
Jestem przedstawicielem pokolenia urodzonego pod koniec pierwszej potransformacyjnej dekady, więc nie posiadam żadnych niezapośredniczonych doświadczeń czasów komunizmu. Zaznaczam celowo: niezapośredniczonych. Bo przecież, w mniejszym lub większym stopniu, przeżycia osób, które żyły przed 1989 rokiem, niewątpliwie wywarły wpływ na mnie i moje pokolenie. Transformacja, która gwałtownie odmieniła polityczny krajobraz Polski, o wiele wolniej wpływała na dawne przyzwyczajenia. Starsi członkowie rodziny i społeczeństwa mimowolnie przekazali nam zestaw pewnych zachowań, które zdążyli sobie wypracować w mijającej rzeczywistości. Dzieci urodzone w III Rzeczypospolitej musiały zatem otrzymać w spadku te anachroniczne wzorce zachowań. Kilkoma takimi przykładami podzielili się w Niemcu zapytani przez Nowaka o ich prywatne ślady po PRL-u twórcy1. Pośród nich: ciche zachowanie w restauracjach, okradanie pracodawcy z drobnych rzeczy czy wstyd przed mówieniem o pieniądzach, obrzydzenie wspólnotowości… Część z nich, i nie tylko tych, przedostały się przypadkiem do repertuaru postępowania młodych, nieskażonych doświadczeniem komunizmu jednostek.
Tamte czasy nie są jeszcze odległe, ale dla osób takich jak ja zdążyły stać się już niemal mityczną opowieścią o rzeczywistości, której, co często przecież słyszymy, nie da się zrozumieć, jeśli się w niej nie żyło. Można powiedzieć, że pogodziłem się z tą niemożnością i po prostu przestałem się starać. Od PRL-u i tak nie można było uciec, bo obecny był wszędzie: w starych i nowych tekstach kultury, we wspomnieniach innych osób, w codziennych powiedzonkach z Barei, i – last but not least – w dyskursie publicznym. Do tej pory pamiętam z dzieciństwa telewizyjne doniesienia o aferze lustracyjnej, której sensu nie byłem i wciąż nie jestem w stanie objąć rozumem.
PRL widać także w pompatycznych, szarych i smutnych obchodach upamiętniających różne rocznice, nazwiska, organizacje, które w żadnym stopniu nie rozbudzają we mnie zainteresowania. Bez względu na to, czy to wydarzenia lokalne, czy państwowe. Wszystkie zazwyczaj mają, w moim odczuciu, atmosferę pogrzebową i polegają na wzajemnym adorowaniu się przez uczestników, których głównym zadaniem jest wskazanie, kto miał najwięcej zasług, a kto był największym zdrajcą.
PRL był zawsze tematem-rzeką dla dorosłych, bo stanowił część ich biografii, dla których zrozumienie nasze pokolenie mogło okazywać w sposób raczej powierzchowny i czysto rozumowy. „Za komuny było lepiej” to przykład „dorosłej” dewizy, której słuszności nigdy samodzielnie nie dane nam będzie zweryfikować. Nawet jeśli teraz jest na to za wcześnie, wkrótce być może trzeba będzie (a może ktoś już się tym zajmuje?) badać potransformacyjne pokolenie w kategoriach popeerelowskiej post-pamięci.
Dwa nurty historii
Mnie PRL jako zagadnienie odpycha głównie ze względu na pewien dysonans poznawczy. Z jednej strony na lekcjach historii i w mediach forsowano przed nami obraz, według którego czasu PRL-u to przede wszystkim czasy zbrodnicze, pełne bezprawia i odbierania ludziom godności. Z drugiej – z opowieści członków mojej rodziny wyłaniał się obraz rzeczywistości, w której żyło się po prostu łatwiej, nawet jeśli trzeba było postać w jakichś kolejkach. Kartki na papierosy babcia wymieniała na czekoladę, mama mogła regularnie jeździć na kolonie, a ludzie byli jacyś uprzejmiejsi, mniej odlegli. Kiedy burzyli stary dom, dawali mieszkanie. Kiedy likwidowali zakład pracy, dawali pracę w innym.
Oczywiście, że w tych wspomnieniach rozróbę zrobiła już pamięć idealizująca czasy niemożliwej do odzyskania młodości. Ale taka idealizacja ma swoje granice i w przypadku mojej rodziny była możliwa głównie dlatego, że nikt spośród krewnych nie angażował się w politykę. Żyli własnym życiem i swoją codziennością, więc nie interesowali nikogo. Nie donosili na nikogo, bo nie znali nikogo, kto mógłby być interesujący dla władz, przez co nikt nie donosił na nich. Żadnych tajnych współpracowników, żadnych zomowców i żadnych solidarnościowców ani dysydentów. Ot, wiatr historii przeleciał im nad głowami.
Tymczasem dookoła przeważa iście diabelska wizja: wszyscy Polacy żyli w poczuciu zaszczucia, towarzyszył im wieczny strach i niepewność; dominowała obawa, czy za chwilę milicjanci nie wtargną do mieszkania i cię nie zabiją. W tych historiach wszystko wydaje się czarno-białe. Bohaterowie zostali wybrani, a zdrajcy napiętnowani (z różnym skutkiem). Nie ma potrzeby renegocjacji tego, gdzie przebiegała linia między dobrem a złem. Dzięki temu walka między ludźmi może wciąż toczyć się o to, co kto robił przed 1989, a najcięższa oręż mogąca potencjalnie złamać każdą karierę: dowód na współpracę z Służbami Bezpieczeństwa.
W tym samym momencie ja i moi rówieśnicy moglibyśmy wzruszyć ramionami: a co to kogokolwiek tak właściwie dzisiaj obchodzi?
Kapela i jego „Solidarność”
To, co dla starszych pokoleń może uchodzić za „oblicze PRL, jakiego (…) znać nie chcemy”, dla mnie stało się opowieścią, która objaśniła mi wiele istotnych zagadnień polskiej historii drugiej połowy XX wieku.
Włodzimierz Nowak napisał reportaż, który czyta się jak powieść. Jego głównym bohaterem jest Zygfryd Kapela, syn z polskiego ojca i niemieckiej matki urodzone na Ziemiach Odzyskanych. W jego biografii nie ma miejsca na pompatyczność i wzniosłość, bo postać Kapeli wymyka się takim kategoriom. I być może dzięki temu udaje mu się swoją osobą wprowadzić ożywczy powiew w przestrzeń skostniałych dyskursów o PRL-u.
Urodzony w miejscu i okresie granicznym (koniec wojny, dotychczasowe ziemie niemieckie) przez lata nie będzie mógł udzielić sam sobie odpowiedzi na pytanie, czy powinien czuć się bardziej Niemcem, czy Polakiem. Dookoła większość widziała go jako Niemca, nawet jeśli nie potrafił mówić w języku swoich przodków. Dlatego wkrótce, już na dość wczesnym etapie swojego życia, postanowił do Niemiec uciec, aby się przekonać, czy nie byłoby mu lepiej po drugiej stronie granicy.
Kolejne ucieczki kończyły się porażkami, więc Kapela musiał siłą rzeczy zająć jakieś miejsce w peerelowskiej rzeczywistości. Nigdy jednak nie porzucił pomysłu ucieczki. W międzyczasie wziął udział w wielkim ruchu solidarnościowym; ba, wedle tej opowieści był jedną z bardziej istotnych postaci „Solidarności” na samym początku formowania jej struktur. Jego legenda nie dotrwała jednak naszych czasów. Kapela nie zgadzał się ze sposobem prowadzenia „S” przez kierowników włodarzy i złożył swoje członkostwo, tym samym trafiając na mroczną stronę historii.
„Mroczną”, oczywiście, w redukcjonistycznym rozumieniu tej rzeczywistości. Jako taki ujawnia się również Nowak, gdy w połowie książki zaczyna zastanawiać się, dlaczego w ogóle podjął się tego tematu. Dlaczego upamiętnia człowieka, który sprzeniewierzył się zasadom, w które on sam wierzył?
Utknąłem. Nie chce mi się tego pisać. Nie umiem. Koniec. Straciłem serce do tej historii, do Zygfryda Kapeli. Kiedy zaczynałem, kiedy zaczął mi opowiadać, sądziłem, że zdradził mniej, słabiej, nie tak poważnie.
„Leonard”?! Przecież wtedy, w 1981 roku, ręki bym mu nie podał, i potem też, w osiemdziesiątym drugim, trzecim, czwartym, piątym, szóstym… To dlaczego teraz z nim rozmawiam? Dlaczego mam opowiedzieć jego historię?2
Nie wiem, na ile faktycznie to postawa Nowaka-autora, a na ile literacka gra z czytelnikiem. Jego sposób na usprawiedliwienie się przed innymi z tamtego pokolenia, że nie chce wybielić zdrajcy. Dla mnie ten moment lektury był nieco wytrącający z równowagi. Przez chwile nie mogłem zrozumieć, z czym Nowak nagle ma problem. Kapela w żadnym momencie nie popełnił jakiejś zbrodni, która zbliżałaby go do systemowych włodarzy odgrywających szczególną rolę w podtrzymywaniu działania tego dawnego systemu.
Na szczęście Nowak szybko poddaje korekcie swoją zautomatyzowaną i brutalną reakcję. Tak jakby sam przyłapał się na tym, że zbytnio upraszcza swoje sądy. Przecież tamta rzeczywistość w momencie swojego wydarzania się na pewno nie była prosta.
Zygfryd albo Zygmunt
Nowakowi udało się coś, co wydawało mi się nie do osiągnięcia: historią o Kapeli przybliżył mi realistyczny obraz Polskiej Republiki Ludowej. I zrobił to w taki sposób, że czytałem tę opowieść z zapartym tchem, googlowałem nazwiska, wspominane organizacje: w końcu w pewnym sensie udało mi się lepiej zrozumieć to, co miało pozostać niemożliwe do zrozumienia.
Potrzebna do tego była postać z pogranicza. Nie tylko polsko-niemieckiego, ale z pogranicza między egzystencją zwykłych ludzi a skrajem kart Historii. Postać odbrązowiona, daleka od – właśnie tak! – nudnych heroicznych przywódców podziemia, którzy każdym swoim krokiem ryzykowali życie w imię większego dobra. Kapela stał się bohaterem przemycającym w swojej biografii zarówno elementy rzeczywistości mogące uchodzić za pozytywne, jak i te potwierdzające demoniczny charakter systemu ograniczającego swobodę jednostek.
Zygfryd to właśnie człowiek na wskroś nieoczywisty, który nie nadaje się na wielkiego bohatera narodowego. Przynajmniej nie w Polsce. Bo w jego działaniach górę brało człowieczeństwo i prostolinijne poczucie sprawiedliwości raczej niż obowiązku wobec jakiejkolwiek idei. Zresztą jak bardzo atrakcyjnym mogła być idea narażania się dla wolności kraju, którego pełnoprawnym obywatelem nie mógł się czuć ze względu na swoje pochodzenie? Był skażony polskością, która dawała mu o sobie znać jeszcze długo po ostatecznym wyjeździe do Niemiec, a jednocześnie zaszczepiony przez niemiecką babcię obcym dla stereotypowo polskiej charakterystyki przeświadczeniem, że jeśli ktoś chce zrobić krzywdę, to się ucieka. Jakże dalekie to od idei polskiego pojęcia bohaterstwa.
Biografia Kapeli może służyć jako przykład historii rozprawiającej się z mitem, według którego czasach PRL-u były jasno określone granice dobra i zła. Jego historia nie tylko pomaga zrozumieć ówczesną rzeczywistość, ale dodatkowo podkreśla jej wpływ na nas, teraz:
Może dzisiejsze kłopoty z Polską to nieprzerobiony PRL. Tak.
Cały ten PiS to przecież nieodrobiony PRL. O, tak napisz!3
Jeżeli Nowak rzeczywiście chciał porzucić swojego bohatera w trakcie pisania o nim, to chwała mu za to, że tego nie uczynił. Niemiec mógłby spokojnie stać się szkolną lekturą obowiązkową, bo w sposób niezwykle interesujący i zrozumiały kreśli świat, który dla mojego pokolenia będzie zawsze w jakiś sposób bliski i obcy jednocześnie. Książka Nowaka dzięki postaci Kapeli niweluje tę odległość. Sam Zygfryd, zwany przez pewien czas Zygmuntem, to osoba autentyczna i nie do bólu polska. Można powiedzieć – transnarodowa. Kapela swoją biografią przypomina, że narodowa kategoryzacja może mieć charakter ograniczający, o czym, niestety, niektórzy zdają się zapominać także w późnej fazie integracji europejskiej.
Gdyby reportaż Nowaka cieszył się większą popularnością, Zygfryd Kapela miałby szansę stać się postacią ikoniczną. Na to jednak może przyjść czas dopiero w przyszłości, w której nie będzie już potrzeby nieustannego przerabiania PRL-u. O ile taka przyszłość nadejdzie.
Dodaj coś od siebie!