Kłótnia w kaplicy Sykstyńskiej

Obejrzawszy kolejny z rzędu (po Jokerze) święcący tryumfy film, zaczynam się zastanawiać, czy nie powinienem przestać zajmować się kinem. Coraz częściej to, co podoba się wszystkim, wydaje mi się słabe. Produkcje sztyletowane ostrzami krytyki natomiast, czuję w obowiązku bronić. Chciałbym napisać, że robię tak na przekór, ale jeśli rzeczywiście, to raczej podświadomie. Taki stan rzeczy zaczyna bowiem raczej powodować we mnie frustrację niż dawać mi snobistyczną satysfakcję. Tymczasem znów wpadam w podobną pułapkę przy Dwóch papieżach.

Habemus papas!

To wydarzenie zaskoczyło współczesny świat: urzędujący biskup Rzymu postanowił abdykować z tronu Piotrowego za swojego życia. Coś takiego  nie miało miejsca od XV wieku. I to ta koegzystencja dwóch papieży staje się przyczynkiem do napisania sztuki teatralnej, którą Fernando Meirelles właśnie adaptował dla Netflixa. Tematem staje się zatem starcie dwóch wielkich osobistości: papieża Benedykta XVI z (wciąż jeszcze) kardynałem Bergoliem.

Nieustannie należy przypominać, że film ten jest fabularną adaptacją sztuki teatralnej i jako taki operuje fikcją. Reżyser bowiem z konsekwencją stara się zacierać granice między prawdą historyczną a autorskim zmyśleniem, co sprawia, że nie można traktować go jako ot, zwyczajny film fabularny.

Meirelles wykorzystuje autentyczne nagrania pochodzące z archiwów do ilustrowania wydarzeń zmyślonych; nie poprzestaje jednak na samym ich użyciu celem wytyczenia punktu odniesienia dla wydarzeń historycznych czy podkreślenia upływu czasu. Reżyser nie boi się zacierania tych granic poprzez wmontowywanie i zestawianie ujęć archiwalnych z fikcyjnymi oraz wykorzystanie sztuki fotomontażu, chociażby by wkleić Antony’ego Hopkinsa jako kardynała do zdjęcia z (prawdziwym) Janem Pawłem II.

Dlatego nie jest to “po prostu” film fabularny, przede wszystkim z uwagi na odbiorców, którzy z pewnością obejrzą ten film (sam obejrzałem go na życzenie mojego ojca, który z reguły nie ogląda żadnych filmów). Produkcja, w dużej mierze skierowana do katolików, jest w pewnym sensie pułapką: nieobeznani widzowie będą skłonni uwierzyć, że przedstawione w filmie rozmowy dwóch papieży miały rzeczywiście miejsce.

Zamiast do teatru

Zaskakującym jest warsztat oraz konwencja, w jakich film został utrzymany. Po pierwsze, wspomniana droga sztuki teatralnej na ekran nie pozostanie niezauważona: lwia część czasu ekranowego zapełnia dialog papieża Benedykta XVI z kardynałem Jorgem Bergogliem. Jedynymi elementami wykorzystującymi możliwości medialne kina są retrospekcje z życia przyszłego papieża, przedstawiające jego początkowe poszukiwanie powołania oraz kontrowersyjne postępowanie w czasie tzw. brudnej wojny w Argentynie.

Inaczej jest z pozostałą częścią filmu, opartą na dialogu będącym raczej wykładnią stanowisk obu mężczyzn co do funkcji Kościoła we współczesnym świecie oraz ich wizji jego przyszłości. Kamera przeskakuje z jednej twarzy na drugą, a w momentach gorętszej wymiany zdań, zaczyna drżeć, jak gdyby podkreślając zderzenie dwóch odmiennych światopoglądów. Nadaje to teologicznemu dialogowi cech dramaturgicznych przez co odbiorca raczej nie nudzi się wysłuchując dywagacji bohaterów.

Tylko momentalne próby spojrzenia na instytucję papiestwa przez pryzmat popkultury, gdy sięga się po motywy z piosenki ABBA czy szlagier Bella ciao pozostawiają niedosyt: pojawiają się jakby bez pomysłu, sprawiają wrażenie wciśniętych na siłę, a ich celem jest uczłowieczenie wywyższonych. Brakuje w nich szerszego spojrzenia na rolę tychże w XXI wieku. Zmarnowany potencjał.

Papież jest tylko jeden

Nie będę wnikał w historyczne zakłamania i niedopowiedzenia, które oczywiście musiały się pojawić (zresztą tym zajęli się już inni). Głównym problemem Dwóch papieży jest nieobecność dialektyki, która to mogłaby być najmocniejszym elementem filmu traktującego o spotkaniu dwóch papieży reprezentujących odmienne stanowiska. Brazylijski film w rzeczywistości nie próbuje przybliżać i z jednakową ciekawością przyglądać się obu sylwetkom. Wręcz przeciwnie, Benedykta XVI stawia od razu na pozycji straconej. Nie dowiemy się o jego przeszłości, nie usłyszymy jego obrony (chociażby na wielokrotnie padające w filmie oskarżenia o nazizm) nie ma możliwości skruchy. Meirelles niemal od początku spisuje emerytowanego papieża na straty, obarcza go winą za skandale związane z tuszowaniem pedofilii (tak jakby były one niedopatrzeniem jedynie tego papieża, a nie już jego polskiego poprzednika) i przedstawia jako dogmatycznego konserwatystę.

I rzeczywiście, można powiedzieć, że Benedykt nim jest, ale Meirelles ani trochę nie próbuje jego postawy zrozumieć. Na siłę jedynie próbuje nadać temu osławionemu papieżowi ludzką twarz, gdy sugeruje jego zmianę w postawie i zrozumienie dla nowatorskich idei Franciszka (blef). Jego punkt widzenia wydaje się nie do obronienia, chociaż Benedykt XVI uchodzi za wybitnego teologa. Na argumenty interlokutora nie znajduje jednak odpowiedzi.

Reżyser za to nakreśla całą biografię Franciszka i pozwala mu wyspowiadać się z błędów popełnionych w przeszłości, przede wszystkim podczas wspomnianej wojny w Argentynie. Ten bohater otrzymuje odpuszczenie grzechów, jest faworyzowany przez lud, kamerę i reżysera. W pewnym stopniu dlatego Dwóch papieży wzbudza moją nieufność: brakuje w nim elementu krytycznej obserwacji, zwykłej ciekawości. W starciu tych dwóch na ekranie moją sympatię wzbudził, paradoksalnie, Ratzinger: i to nie ze względu na kiczowatą scenę zamykającą film, w której obaj (papieże już) oglądają mecz Argentyna-Niemcy, a (przegrany) Ratzinger staje się człowiekiem. Raczej dlatego, że obejrzawszy ten film nie wiem o nim więcej niż wiedziałem wcześniej, co prowokuje znów uczucie niedosytu.

Podkreślić jednak chciałbym, że pisząc o krytycznej obserwacji, nie mam na myśli krytykę Kościoła per se. Nie każdy film o Kościele Katolickim musi mieć taki wydźwięk. Mam raczej na myśli nieobecność jakichkolwiek uniwersalnych wartości, które mogłyby zainteresować kogoś spoza kręgu wyznawców Kościoła. Wartości przeznaczonych dla odbiorców, którzy pragnęliby czegoś więcej niż wysłuchania światopoglądów i retorycznego sukcesu „liberalnego” papieża. Meirelles nie nakręcił filmu zasługującego na laury. Dwóch papieży to rekolekcyjna laurka wystawiona papieżowi pełniącemu obecnie funkcje biskupa Rzymu.

Co robi papież?

Dla osób takich jak ja, dystansujących się od wiary katolickiej, film ten jednak problematyczny jest jeszcze z innych powodów. Franciszka przedstawia się tu bowiem nachalnie jako “papieża z ludzką twarzą”, wielkiego reformatora Kościoła, momentami radykalnego liberała. W praktyce jednak upływa niedługo siódmy rok jego posługi, a oprócz ciepławych słów padających niekiedy w jego wywiadach (będących najczęściej  wyrwanymi z kontekstu hurraoptymistycznymi clickbaitami) w palących Kościół kwestiach wciąż nie ma rzeczywistej zmiany (wyjątkiem ostatnie zniesienie tajemnicy papieskiej, na rzeczywiste efekty którego trzeba będzie jeszcze poczekać). A osiemdziesięciotrzyletni papież nie będzie żył wiecznie.

Dlatego dziwi zachwyt także lewicującej części odbiorców nad tym filmem, w takim samym stopniu jak dziwi ich zapatrzenie we Franciszka, „lewaka w sutannie”. Ci sami, którzy oburzają się tym, co bracia Sekielscy pokazali w dokumencie Nie mów nikomu, wydają się myśleć, że Franciszek jest głową innego kościoła niż ten, którego określać lubią “organizacją mafijną”. Tak jakby to nie w gestii tego człowieka leżało wprowadzanie zmian  w strukturach organizacji, na czele której stoi. Nie zapominajmy, że miłościwie panujący metropolita krakowski Marek Jędraszewski mianowany był na swoje stanowisko właśnie przez Franciszka.

Mocnych reakcji brak, Watykan milczy: legenda Franciszka-reformatora jest efektem wybitnego pijaru, na który łapią się i postępowi katolicy, i antyklerykalni ateiści. A Dwóch papieży jest filmem, który służy właśnie tej propagandzie.

Świąteczny seans

Brazylijska produkcja dzięki wybitnym rolom aktorskim Hopkinsa (niesamowity!) i Byrne’a, sporadycznym acz udanym użyciem humoru, a także swojej nieangażującej tematyce spełnia wszystkie kryteria filmu familijno-świątecznego. Jest lekki i przyjemny i momentami zręcznie zrealizowany — ot, filmowa zapchajdziura.

Niestety nie mówi niczego ważnego, unika analiz i powiela stereotypy. W moim odczuciu nie zasługuje na pochwały, które zbiera ze wszystkich stron, ale, jak coraz częściej ostatnio, odnoszę wrażenie, że z taką opinią pozostaję w bezradnej mniejszości. No cóż, ktoś w niej pozostawać musi.

Dodaj coś od siebie!