Najdroższa terapia świata

Matt Dillon jako Jack

Lars von Trier konsekwentnie buduje sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu i chce mieć pewność, że pomnik ten będzie nosił jego twarz. Swoją najnowszą produkcją potwierdza bowiem, że jego twórczość kręci się już wyłącznie wokół niego samego. Komentując po premierze w Cannes reakcje na Dom, który zbudował Jack (The House That Jack Built, 2018), obawiał się, czy publiczność na pewno wystarczająco mocno film znienawidziła. I faktycznie, można odnieść wrażenie, że chodziło tu wyłącznie o prowokację dla canneńskiej publiczności.

Szaleństwo von Triera

Oczywiście nie jest tak, że za każdym wytworem artystycznym musi stać jakieś przesłanie. Sama chęć prowokacji odgrywa istotną rolę w sztuce czy, może przede wszystkim, (pop)kulturze. Jednak czy nie jest tak, że prowokacja ma sens dopiero wtedy, gdy próbuje przekraczać zastane granice? Gdy staje się przyczynkiem do dyskusji na temat przekraczania tabu? Wyrzuca odbiorców poza zastane myślowe schematy? Ale von Trier nie walczy o progresywność masowego widza. On walczy o rozgłos.

Po obejrzeniu Domu staje się oczywistym, że Lars von Trier, ujmując to potocznie, odleciał. Przekonany o swojej randze w branży filmowej (zresztą nie bez przyczyny) kręci filmy dla grona swoich miłośników, którzy zawsze mu przyklasną. Widzowie, tacy jak ja, rozdarci między zachwytem nad Tańcząc w ciemnościach (2000) i Dogville (2003) a rozczarowaniem grafomańskim charakterem Antychrysta (2009) czy Melancholii (2011), szybko zauważą, że Dom, który zbudował Jack nie przekona nieprzekonanych, a zachwyci i tak z góry zachwyconych.

Odleciał także w tym sensie, że, inaczej niż filmach sprzed niemal dwóch dekad, pomimo nieustannego poruszania się pośród eksplicytnie wyrażanych pojęć z zakresu sztuki, nie współuczestniczy już w jej tworzeniu. Zajął się swoim ego, przy czym nie jest w stanie tej autotematyzacji w sposób satysfakcjonujący zmediatyzować. Zamiast tego pokazuje infantylny środkowy palec, po to tylko, by o nim mówiono.

Szacunek dla Hitlera

Dlaczego infantylny? Film z (prześwietnym) Mattem Dillonem w roli głównej można potraktować przede wszystkim jako żartobliwą odpowiedź na wyrzucenie z canneńskiego festiwalu przed siedmioma laty. Żart udał się o tyle, że został wyświetlony zaraz po zniesieniu banicji. Bardzo wyraźnie zarysowuje reżyser bezpośrednie związki między sobą i swoim podejściem do materii filmowej a Jackiem (w jednym wywiadzie mówi wręcz o swoistej autobiografii), seryjnym mordercą, mającym na swoim koncie ponad sześćdziesiąt zabójstw. Lars von Trier czyni ze swojej łatki psychopaty markę i mówi: tak, sympatyzuję z Adolfem Hitlerem; co więcej, uważam XX-wiecznych dyktatorów za artystów, a eksterminację za dzieło sztuki.

Z jakiegoś powodu w krytyce Domu, którą zdołałem przeczytać, recenzenci pomijają nazistowski wątek i wolą poruszać się pośród tematyki przemocy na ekranie (przede wszystkim morderstw na dzieciach czy odcinaniu obcęgami płetwy żywej kaczce). To o tyle interesujące, że kwestia uznania dla nazistowskiej machiny zagłady łączy się ostatecznie z domem, który Jack w finalnej scenie buduje. Von Trier ukazuje swojego bohatera-inżyniera jako artystę, demiurga, stworzyciela. Podobnie jak autorzy skomplikowanego mechanizmu, który doprowadził do kryzysu idei oświeceniowej postmodernistycznych społeczeństw, Jack w toku prowadzonej z offu narracji racjonalizuje swoje sadystyczne postępowanie. Doprowadzony do ekstremum materializm (jako termin estetyczny) umożliwia pozytywne wyrażanie się o zbrodniach przeciw ludzkości. I to chyba najbardziej prowokacyjny aspekt filmu.

Terapia bezszokowa

Ponieważ oprócz tego, niewiele się w nim dzieje. Ostre reakcje masowo wychodzących z premierowych seansów dziennikarzy (którzy wyszli pewnie dlatego, że to film von Triera) i gorąca owacja tych, którzy zostali (a którzy prawdopodobnie oklaskiwaliby cokolwiek by to nie było) nie zmieniają tego, że Dom jest wydmuszką. Pal sześć, czy pozostaniemy przy wersji, że to analiza charakteru seryjnego mordercy, czy metaforyczny autoportret reżysera. Film pozostaje pustym w przekazie i wcale nie szokującym obrazem, na który składają się wyświechtane i wyeksploatowane przez lata motywy.

Sadystyczne sceny mordów wcale nie są aż tak brutalne czy obrzydliwe (do przemocy w Antychryście nawet się nie umywa), a całość i tak nie może być traktowana na serio przez ułatwiającą odbiór obecność czarnego humoru. Samemu Duńczykowi może i wydaje się, że kręci coś na miarę kultowego Angstu (skojarzenia budzi nawet sposób prowadzenia kamery), ale tak niestety nie jest. Tkwi po uszy w swoim mizoginizmie, sili się na ironię i nie spostrzega nawet, że nieliczne momenty wyrażające krytykę ludzkiej chciwości, naiwności i zobojętnienia na krzywdę drugiego człowieka, opierają się jedynie na powierzchownych, banalnych spostrzeżeniach.

Cel: sława

Nie zmienia to faktu, że von Trier funduje sobie filmową psychoterapię, która ma prowadzić do umacniania jego kontrowersyjnego emploi. Ostatnie kilkanaście minut Domu to jeden wielki konfundujący cios dla każdego, kto zamierzał wziąć jego przedsięwzięcie na poważnie, w którym bohater trafia do (dosłownie) Dantejskiego Piekła. Chyba jednak trochę szkoda, że von Trier odrzucił to, co w jego najważniejszych dziełach było tak odpychające i pociągające zarazem: emocjonalne tortury, atmosfera bezradności i poczucie niesprawiedliwości rządzącej światem połączone z filmową maestrią.

Zamiast tego zdecydował się pójść na wojnę, której celem jest jedynie powiększanie grona osób, które opuści salę kinową na kolejnej premierze. Dlaczego nie, skoro może sobie na to pozwolić? Jego roli w historii kina już mu nikt nie odbierze. Rozgłos przynosi sławę i pieniądze, a czy von Trier udaje, że nie o to mu chodzi? Niezupełnie, bo jak inaczej wytłumaczyć przewijający się przez cały film muzyczny lejtmotyw w postaci piosenki Fame Davida Bowiego? I to, że ważniejszym od samych jego filmów w dyskursie publicznym staje się to, co reżyser powie na ich premierze?

Lars von Trier chce przejść do historii. A pod tym względem Dom, który zbudował Jack jest zapewne krokiem naprzód. Film sprawdza się bowiem raczej jako zjawisko społeczno-kulturowe niż dzieło sztuki jako takie.

Dodaj coś od siebie!