Co za dużo – to niezdrowo

Kler

Zapowiedź, że Smarzowski kręci film wymierzony w Kościół Katolicki, spowodowała u mnie mieszane uczucia. Wiele wskazywało na to, że poetyka nowej produkcji bliższa będzie fatalnej Drogówki aniżeli świetnej Róży. Po pierwszych materiałach prasowych obawy te miały prawo się potęgować. Kler reklamowany był tak, jakby miał być odpowiedzią na Botoks Patryka Vegi. I chociaż ostateczny produkt nie sięgnął dna, na którym spoczywa film Smarzowskiego z 2013 roku, to niebezpiecznie się do niego zbliżył.

Nie wszystko skandal

Jako że wiele o tym filmie zostało już powiedziane i napisane, nie będę udawał, że moja wypowiedź powstaje w próżni. W ciekawej polemice Jakuba Majmurka z księdzem Andrzejem Lutrem, to ten drugi formułuje zręczniejsze i trafniejsze argumenty, wykazujące liczne słabości filmu Smarzowskiego. Najważniejszym jest przywołany przez Lutra „wszystkoizm”. Smarzowski próbuje w Klerze poruszyć szeroki zakres występujących w Kościele problemów (pedofilia, korupcja, nepotyzm, alkoholizm, homoseksualizm), przez co żaden z nich nie zostaje zadowalająco przedstawiony, a co gorsza, krytyka ta staje się karykaturą samej siebie. Nie jest o to wcale trudno, skoro wszystko złe, co chce się powiedzieć na temat kleru, próbuje zamknąć się w opowieści o czterech bohaterach.

„Co wnosi do filmu wątek księdza Trybusa – żyjącego w związku z gospodynią, uzależnionego od alkoholu prowincjonalnego proboszcza?” — pyta Luter, po czym dodaje: „Wątek Trybusa nie mówi nic nowego, zwykła obyczajówka”. I ma rację. Czas ekranowy poświęcony na wątek księdza granego przez Roberta Więckiewicza, to czas zmarnowany, mówiący o rzeczach oczywistych i wagi małej; rzeczach niemających znaczenia dla życia społecznego. Opuszczanie stanu kapłańskiego w celu założenia rodziny to sytuacja, z którą zaznajomione są raczej wszystkie miasta i wsie: nawet jeśli nie z autopsji, to z bijącego swego czasu rekordy popularności serialu Ptaki ciernistych krzewów. Ale chyba nie Ptaki miał zamiar nakręcić Smarzowski?

Więc co, korupcja? Reżyser wyciąga spośród licznych możliwości najbardziej nośne tematy: cennik za sakramenty i wieczne zbieranie na naprawę rynny, czy, na wyższym szczeblu, ustawianie przetargów i obchodzenie prawnych ścieżek. Kościół jest bogaty i wpływowy, ale bez przesady. Sprawnie ucisza swoje wewnętrzne problemy, ale nie ma już takiej władzy, by realnie wywierać wpływ na każdego z osobna i tuszować w prasie niewygodne dlań informacje. XXI wiek to nie jest epoka gazet, w których księża sprawdzają, czy aby informacja nie przedostała się do szerszego obiegu. Część problemu Smarzowski przedstawia zatem jako ekranizację dowcipu, a część – to jego fantazja.

Kler, którego nie ma?

Bo jakkolwiek przejęty reżyser w przydługawym spocie wyświetlanym przed filmem próbuje przekonać widzów, że to wszystko wygląda właśnie tak, jak on to nakręcił (a to samo o swoim filmie mawiał i Patryk Vega, przywołując w zwiastunach wyssane z palca statystyki), to ja Klerowi nie jestem w stanie absolutnie uwierzyć. Także wtedy, gdy porusza wątek ukrywania zjawiska pedofilii w Kościele.

To, że wątek ten musiał się pojawić, nie ma wątpliwości. Na ekranie pojawiają się trzej bohaterowie, a ja pod wpływem podejrzanie ulizanej fryzury księdza Lisowskiego wysnuwam wniosek, że ten oto będzie tym. Oczywiście, pod wpływem zdarzeń zmieniam zdanie: to Kukuła ma okazać się pedofilem. Dlaczego tak się dzieje? Otóż, warto zwrócić uwagę na to, w jaki sposób Smarzowski modeluje nastawienie widza. To nie jest John Patrick Shanley, który w genialnej Wątpliwości nie pozwala widzowi dojść do jakiejkolwiek konkluzji, pozostawiając go na pastwę niedopowiedzeń. Smarzowski nie potrafi grać subtelnie: on nie sugeruje zamieszania Kukuły w praktyki pedofilskie, on je otwarcie potwierdza, by ostatecznie pokazać środkowy palec i powiedzieć: ha, oskarżaliście nie tego, co trzeba. Oskarżaliśmy, bo reżyser nie pozostawiał pola do namysłu, do wątpliwości. Bohaterów wykreował w taki sposób, by nie pozostawiali za sobą żadnych tajemnic.

Dlatego zabiera nas w dziką podróż do przeszłości, w której poznajemy prawdę o molestowaniu Kukuły przez związanego z Solidarnością kapłana (za dużo, za dużo) czy o zasadach rządzących sierocińcem, w którym wychowywał się Lisowski. Te nachalne portrety bohaterów, wyryte dłutem, zapisane jak krowie na rowie, ośmieszają je jednocześnie. To nie są dualni bohaterowie, to są bohaterowie napisani w jak najbardziej schematyczny i przewidywalny sposób. Podobnie przewidywalny jak to, że Kukuła odesłany przez hierarchów do ośrodka dla emerytowanych kapłanów spotka tam swojego oprawcę z dzieciństwa. Wcześniej natomiast Smarzowski uraczy nas przezabawną (?) sceną, w której czarnoskóry kapłan mówi coś niezrozumiale o jedzonym przez siebie ziemniaku.

Smarzowski brnie dalej w swojej subtelności, rysując kurię jako dom homoseksualnej rozpusty, w której zniewieściali księża w bogato wystrojonych korytarzach uprawiają ciotodramy: sceny zazdrości i tym podobne przezabawne rzeczy. Zwróćmy uwagę jeszcze na niezwykle subtelne zakończenie, w którym Smarzowski bije już tą łopatą na oślep wszystkich po kolei, tak jakby sam się zdziwił, że trzyma ją w ręku. Że ten zepsuty arcybiskup opowiada tak piękne rzeczy o wierze, że te dwie pobożne siostry zakonne tak naprawdę są lesbijkami, że temu całemu zepsuciu mogą położyć kres gesty tak dramatyczne, jak ostateczny zamach księdza Kukuły na własne życie. Tłumu ludzi krążącego wokół skwierczącego ciała, by ostatecznie uformować kształt boskiego trójkąta nie skomentuję nawet, ponieważ pomysł ten wydaje mi się na tyle kuriozalny, aż niewart osobnej myśli.

Można by powiedzieć jednak, że filmy Smarzowskiego nie słyną ze swojej subtelności. I jest to trafny argument. Chociaż Różę potraktowałbym jako film całkiem subtelny. A rozpasanie przedstawiane przez reżysera w Weselu było wpisane w sam ludowy, skarnawalizowany temat filmu. Brutalność Wołynia doskonale korespondowała ze skalą okropieństw, jakie towarzyszyły świadkom ówczesnych wydarzeń. Dom zły obierał thrillerową konwencję gatunkową, której Smarzowski pozostał wierny, a nawet tak szkodliwy film jak Pod mocnym aniołem pozwalał na uzasadnienie takich a nie innych form wyrazu. Pod tym względem Klerowi bliżej jest do Drogówki: pod kątem trudnych do uzasadnienia wyborów reżysera w sposobie prezentowania obranej przez siebie tematyki. Ja w tak przedstawiony kler absolutnie nie wierzę, tak jak nie uwierzyłem w zakulisowe patologie służb porządkowych.

wcale nie tak ważny

Co jeszcze uderza w Klerze, a przede wszystkim w jego recepcji, to ogrom nieadekwatnych oczekiwań, jakie niektórzy krytycy stawiają wobec niego, jako tego, co to rozpocznie wielką dyskusję, a dla wielu przyczyni się do odejścia od Kościoła, a nawet od wiary. Z tym że ten film, jak sugeruje zresztą sam reżyser — zrobiony dla katolików, a nie ateistów — nie jest wymierzony w Kościół jako taki. Kler jest wymierzony w patologie, które od czasu do czasu wychodzą na światło dzienne, ale które stanowią jedynie ułamek problemu, jakim jest władza hierarchów kościelnych we współczesnej Polsce.

Poprzez wskazanie tych najłatwiej widocznych błędów, wywołanie do odpowiedzi duchownych, którzy — w dużej mierze przecież — film chwalą, Smarzowski tak naprawdę przyczynia się do zmotywowania duchownych do odnowienia oblicza tej instytucji, a co za tym idzie — do wzmocnienia jej roli w polskim społeczeństwie. To nie jest film, który potępia zabobon i ujawnia obłudę chowającą się za tajemnicami wiary, lecz produkcja, która wskazuje błędy Kościoła i proponuje drogi, by te błędy naprawiać.

Kler Wojtka Smarzowskiego to nie jest przełom, który doprowadzi do masowej dechrystianizacji Polski, lecz produkcja potwierdzająca tezę, że polskie społeczeństwo na film prawdziwie antyreligijny nie jest gotowe. Społeczeństwo polskie jest natomiast gotowe na to, że, jak pisze Majmurek: „Smarzowski wchodzi w buty Wajdy, zajmuje pozycję reżysera narodowego”. Coś w tym jest, a wziąwszy pod uwagę charakter i sposoby wypowiedzi tego nowego „organizatora zbiorowej wyobraźni”, można tylko zastanowić się nad stanem owego społeczeństwa.

Dodaj coś od siebie!