Bez pardonu

Atomic Blonde

Czułem, że Atomic Blonde mnie zachwyci. Wystarczył zwiastun, z którego dowiedziałem się, że Charlize Theron i że Berlin w okresie poprzedzającym upadek muru. I że Theron spuszcza łomot w rytmie Kanye’a Westa i hitów Blue Monday czy Eurythmics. Przed seansem rzuciłem jedynie okiem na pojawiające się gdzieniegdzie opinie, z których dowiedziałem się, że film to porażka, katastrofa i w ogóle – z czym do ludzi?

Mimo to oczekiwania wobec filmu Davida Leitcha wciąż rosły. Chciałbym powiedzieć, że tym samym na sali kinowej nastąpiło ogromne rozczarowanie. Wpisałbym się tym samym w nurt widzów niezadowolonych z tego, co zobaczyli na ekranie. Płaczu by nie było. Zawód wynagrodziłoby mi moje upodobanie do krytykowania hollywoodzkich blockbusterów. Na taką krytykę jeszcze na pewno przyjdzie kiedyś czas. Tymczasem jednak chciałbym napisać obronę ekranowej blondynki.

Krytycy atakują

Mam problem z większością argumentów, które mają na celu dowieść bezsensowności tej produkcji. Nieustannie mam wrażenie, że krytykujący film mają niewątpliwie we wszystkim rację. Chciałoby się napisać: „tak, ale…”:

Tak, to prawda, Atomic Blonde nie dorównuje innym filmom odwołującym się do czasów zimnej wojny.
Tak, to prawda, agentka Lorraine Broughton jest szpieginią, a jednocześnie najbardziej rzucającą się w oczy osobą na ulicach w Berlinie.
Tak, możliwe, że wiele rekwizytów użytych w filmie pochodzi z lat późniejszych niż czas akcji.
Tak, film ma dość spore nieścisłości fabularne i w ogóle cała historia jest grubymi nićmi szyta.

Tak, ale przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Atomic Blonde jest przede wszystkim szalonym filmem rozrywkowym, którego realizm (czy naprawdę po stu latach istnienia kina przy każdej produkcji, zwłaszcza tego typu, trzeba się kłócić o jej zdolności w odzwierciedlaniu rzeczywistości?) wyznaczany jest nie tylko przez ramy gatunkowe, ale także, czy przede wszystkim, powziętą konwencję.

Wiele wyjaśnia początkowy napis, iż film jest inspirowany komiksem (o którym jeszcze napiszę), a informacje o miejscu akcji czy upływie czasu, pojawiające się jako graffiti, również sugerują anarchistyczny charakter, w którym utrzymana jest całość. Anarchia widoczna jest tu nie tylko w sposobie przedstawiania Berlina pełnego buntowników, którzy mają dość dzielącej miasta granicy. Anarchia dociera także do samej narracji filmu – niespójnej, eklektycznej, a przez to, przynajmniej dla niektórych, irytującej. Dlatego też w filmie mieszają się gatunki – trochę komedii, trochę akcji, romansu i trochę filmu noir. Dlatego mieszają się style – oszukiwany (choć i tak imponujący) masterszot, interesująca scena walki za ekranem wyświetlającym „Stalkera” czy zrytmizowane sekwencje montażowe skrojone pod wybrzmiewające bity.

W obronie „Atomic Blonde”

Śmiesznym zatem jest wyśmiewanie się z rosyjskiego bohaterki, który ponoć zna tak dobrze. Tak samo śmieszne wydaje się sarkastyczne chwalenie jej, krytykowanego w filmie, niemieckiego. Niepoważnym wydaje mi się zwracanie uwagi na fabularne drobiazgi i niedociągnięcia spowodowane obecnością anachronizmów. Nawet jeśli pojawiają się one bez wiedzy autorów, nie powinny wpływać na odbiór filmu. Bo Atomic Blonde może być wieloma rzeczami, ale na pewno nie próbą realistycznego odzwierciedlania epoki ani filmem stawiającym sobie za cel zbudowanie całkowicie spójnej fabuły.

Swoją drogą ciekawym jest, że Hollywood regularnie dostarcza widzom filmów, które nierzadko okazują się fabularną mielizną, a mimo to zyskują poklask widzów. Nie będę w tym miejscu pisał, co myślę na temat chwytów stosowanych przez twórców pokroju Christophera Nolana (choć moim znajomym wygłaszam swoją krytykę w tym temacie regularnie). Oszczędzę sobie tymczasem też dywagacji o miałkości większości filmów akcji trafiających na ekrany kin. Chciałbym tylko zwrócić uwagę, że zjawisko istnieje, wcale nie na małą skalę, a mimo to nie spotyka się z krytyką, z jaką spotkała się produkcja Leitcha.

Subiektywnie? Dla mnie film Leitcha jest świetny, ponieważ nie przeszkadza mi przywoływany często „przerost formy nad treścią”. Znów, wypadałoby tutaj przypomnieć, że to wyrażenie jest z gruntu błędne. To jedynie fraza-klucz używana w edukacji szkolnej: nie da się w jakiś magiczny sposób oddzielić jednego od drugiego. A Atomic Blonde jest filmem łamiącym zasady zarówno wizualnie, jak i fabularnie, co idealnie równoważy tę, ponoć niewybaczalną, nierównowagę.

Dwie hipotezy

Skoro przybrałem już postawę obronną, pozwolę sobie przy okazji postawić hipotezę wyjaśniającą, dlaczego film spotyka się z taką krytyką. Bo chyba nie chodzi tylko o niezrozumienie konwencji.

Oczywiście wielu krytykujących Atomic Blonde asekuracyjnie zaznacza, że wcale nie chodzi im „o to”. Że wcale nie chodzi o fakt, że na ekranie to Charlize Theron aka Lorraine Broughton, a nie chociażby James McAvoy, rozwala system. Że wcale niczyja męska duma nie jest urażona tym, że to już kolejny film, w którym to kobieta rozstawia mężczyzn po kątach. Co gorsza, w zamian twórcy wcale nie oferują zaspokojenia wojerystycznych potrzeb sporej części widzów kina akcji i nie emanują roznegliżowanym ciałem bohaterki. Może nawet perfidnie dają pstryczka w nos, gdy Charlize Theron w pierwszych minutach filmu pojawia się zupełnie nago, a jej posiniaczone ciało jest dalekie od bycia obiektem pożądania (chyba że jest się Ballardowskim bohaterem). Oczywiście, aktorce nie można odmówić seksapilu służącemu tu jednak bardziej do wodzenia za nos niż zaspokajania wizualnych potrzeb męskich tęsknot.

Co więcej, to jeden z niewielu filmów akcji, który wprowadza w swoje ramy wątek homoerotyczny. Chociaż scena zbliżenia między brytyjską a francuską agentką jest rzeczywiście seksowna, to wygląda na kolejny feministyczny wybryk twórców filmu. Oto ta niezależna kobieta wcale nie potrzebuje mężczyzny, nie tylko w swojej pracy, ale także niekoniecznie musi dzielić z nim swoje łóżko (dla bezpieczeństwa jednak niech Lorraine będzie bi- a nie homoseksualna). Co więcej, jej osobiste upodobania i sympatie, choć wyraźnie zasugerowane, w żadnym stopniu nie wpływają na jakość wykonywanej przez Lorraine pracy i podejmowane przez nią decyzje.

Film a sprawa komiksu

W tym miejscu warto zwrócić się w stronę pierwowzoru, który posłużył twórcom filmu za kamień fundacyjny. Znajomość komiksu Anthony’ego Johnstona The Coldest City pozwala na dostrzeżenie ogromnej inwencji Kurta Johnstada, scenarzysty filmu. Sam zapoznałem się z nim dopiero po seansie Atomic Blonde i przeżyłem nie lada zaskoczenie. Otóż z niewielkich rozmiarów powieści graficznej zaczerpnęli twórcy jedynie główny zarys fabularny, ignorując i wzbogacając komiksowe rozwiązania.

The Coldest City jest komiksem, w którym akcja toczy się w dość powolny sposób. Nie ma w nim scen akcji, główna bohaterka momentami sprawia wrażenie mocno zagubionej w sytuacji, w której się znalazła, a – bodaj najbardziej irytujące rozwiązanie – cała intryga, wszystkie pokłady zasianej w czytelniku niepewności, nie są – jak w przypadku filmu – stopniowo ujawniane w toku akcji, lecz streszczone w wielostronicowym dialogu podczas przesłuchania Lorraine. Do tego dochodzi kwestia specyficznych czarno-białych ilustracji, które momentami wydawały się mocno nieczytelne i tylko pozornie odpowiadały za tworzenie odpowiedniego, zimnego klimatu najzimniejszego z miast w czasach zimnej wojny.

scena łóżkowa z komiksu The Coldest City; Atomic Blonde
kadr komiksu „The Coldest City”, który posłużył twórcom „Atomic Blonde” za inspirację

Leitch z Johnstadem dodali do tej historii wszystko, co atrakcyjne na ekranie: sceny pościgów, strzelanin i oryginalne rozwiązania formalne. Najważniejsze jednak, że pozbyli się czczej gadaniny przepełniającej komiks Johnstona, na rzecz zręcznego ujawniania kolejnych elementów intrygi w toku akcji. Film zatem nie jest adaptacją (nawet stylistycznie ciężko doszukać się podobieństw – sama bohaterka w komiksie nie jest nawet blondynką!), a absolutnie twórczą parafrazą kiepsko rozwiniętej historii, której dodano przede wszystkim walory rozrywkowe.

Podsumowanie

Atomic Blonde w żadnym momencie nie pretenduje do bycia czymś więcej niż jest. A jest klimatyczną rozrywką, zabawą bez trzymanki, w której nie liczą się reguły gatunkowe ani klucz realizmu, który niektórzy tak chętnie przykładają do wszystkiego, co się da. Wzbudza respekt fabularna inwencja i zaangażowanie aktorów (Theron wykonała 98% scen bez pomocy kaskaderki). Owszem, daleko temu filmowi do tego, by stać się jakimkolwiek klasykiem filmów o zimnej wojnie. Pozbawiona pretensjonalności rozrywka, nieudająca, że jest czymś, czym nie jest, to dla mnie najbardziej znośna forma kina akcji. Film Leitcha właśnie taki jest. I dlatego kibicuję, by producenci podjęli decyzję o produkcji sequelu, o możliwości powstania którego gdzieniegdzie się wspomina.

Dodaj coś od siebie!